Gdzie leżą granice człowieczeństwa?
Zimno, głód, pragnienie, bezsenność – do pewnej granicy wszystko jesteśmy w stanie znieść. Pytanie brzmi, gdzie dla każdego z nas leży owa granica?
Fiodor Dostojewski mawiał, że najlepsza definicja człowieka to: „istota, która do wszystkiego może się przyzwyczaić”. Niezwykłe zdolności adaptacyjne to zresztą jeden z sekretów sukcesu ludzkości, która wzięła we władanie cały świat, od spieczonych żarem pustyń Afryki po mroźne pustkowia Arktyki, od wilgotnych, tropikalnych nizin po rozrzedzone powietrze tybetańskich szczytów. Ale do czego tak naprawdę zdolny jest nasz organizm?
Naukowcy twierdzą, że z globalnego ocieplenia nie mamy się co cieszyć. Podniesienie ogólnej temperatury nie oznacza bowiem, że nagle w Polsce będziemy mieli klimat jak dziś w hiszpańskich kurortach. Powinniśmy się za to przygotować na coraz częstsze powodzie, anomalie pogodowe i katastrofy naturalne. No to przygotujmy się!
W 1815 r. w Indonezji eksplodował wulkan Tambora, a cały świat spowiła chmura jego gazów. Następny rok przeszedł do historii jako rok bez lata – średnie temperatury spadły o blisko jeden stopień, uprawy w Europie i Ameryce niszczyły przymrozki, a w środku letnich miesięcy padał śnieg. Jeśli islandzkie wulkany dalej będą „wariować”, może nam zrobić się naprawdę zimno. Ile jesteśmy w stanie znieść?
Ludzkiej odporności na zimno nie mierzy się temperaturami zewnętrznymi. Nie ma znaczenia, czy na dworze będzie -10 czy -80°C. Hipotermii, czyli przechłodzenia organizmu, można bowiem doznać nawet przy temperaturach dodatnich. Dlatego liczy się tak naprawdę wewnętrzna odporność na spadek naszej własnej temperatury ciała. Jak wiadomo, zdrowa ciepłota to ok. 37°C. Hipotermia zaczyna się przy spadku poniżej 35°C – całym ciałem wstrząsają wówczas dreszcze, a skóra nabiera niebieskawego odcienia. Kolejne trzy kreski w dół i potrzebna jest już natychmiastowa pomoc medyczna – zaczyna się obojętność (ofiara może nawet czuć ciepło), pojawiają się halucynacje, delirium i senność. Jest źle? Jest, ale jest też jeszcze zapas. Przy 31°C zaczyna się śpiączka, trzy stopnie niżej – rodzaj hibernacji. Spadek poniżej 24-26°C oznacza pewną śmierć.
Pewną? Szwedka, Anna Bågenholm może mieć na ten temat inne zdanie. W maju 1999 r. ta studentka ortopedii w norweskim Narwiku jeździła na nartach z przyjaciółmi i wpadła do zamarzniętego strumienia. Spędziła pod lodem prawie półtorej godziny. Kiedy ją wreszcie wyciągnięto i przywieziono do szpitala, termometr wskazał… 13,7°C. Akcja reanimacyjna (polegająca m.in. na ogrzewaniu krwi poza organizmem i pompowaniu jej z powrotem do żył) uratowała jej życie. Mało tego, mimo trwającego kilka tygodni paraliżu i kłopotów z nerkami, dziś w organizmie Bågenholm niemal nie ma śladu po tych dramatycznych wydarzeniach.
Mrozy mrozami, ale na razie mamy środek lata. Ta pora roku jest w Polsce ostatnimi laty coraz bardziej upalna. Co nam grozi w podwyższonych temperaturach? Oczywiście, odwodnienie. Nie da się dokładnie ocenić, ile człowiek jest w stanie przetrwać bez przysłowiowej kropli wody. Naukowcy szacują, że w zależności od warunków, śmierć przyjdzie po kilku, kilkunastu dniach. Ośmiu członków załogi amerykańskiego bombowca Lady Be Good, który w 1943 r. rozbił się na pustyni w Libii, przetrwało osiem dni z tylko jedną manierką wody. W tym czasie zdołali przejść aż 160 km!
Trochę dokładniejsze szacunki dotyczą odporności na głód. Niestety, z tym jest trochę jak z próbą przejechania jak największego dystansu na jednym baku paliwa. O tym, że osiągnąłeś kres możliwości, dowiadujesz się, kiedy silnik gaśnie.
Te smutne rekordy dzierżą bez wyjątku Irlandczycy. Nie dlatego, że ziemniaczana katastrofa wygnała z Zielonej Wyspy w XIX w. setki tysięcy ludzi, ale dlatego, że strajk głodowy był tam od lat jedną z głównych metod walki z brytyjskim okupantem.
W 1920 r. dziewięciu republikanów miało przetrwać 94 dni głodówki w więzieniu w Cork. Ten wynik notuje w każdym razie Księga Rekordów Guinnessa, ale niektórzy powątpiewają w jego prawdziwość. Nie ma natomiast żadnej wątpliwości co do „osiągnięcia” Kierana Doherty’ego, uczestnika słynnego strajku w więzieniu Maze.
W 1981 r. ponad dwudziestu członków IRA rozpoczęło protest przeciw traktowaniu ich w więzieniu jak zwykłych kryminalistów. Żądając specjalnych praw, przestali przyjmować pokarmy. Mieli jednak twardego przeciwnika. „Żelazna Dama”, Margareth Thatcher, będąca wówczas premierem Wielkiej Brytanii, nie przejęła się śmiercią kolejnych bojowników. Mimo światowych protestów i tego, że niektórzy więźniowie zostali nawet w trakcie strajku członkami brytyjskiego i irlandzkiego parlamentu, zmarło dziesięciu z nich. Doherty – po 73 dniach.
A jeśli między Terespolem a Świeckiem nie będzie rozciągać się pustynia, to może zaleje nas woda? Z jednej strony ciężkie powodzie, z drugiej – topniejące lody Arktyki i Antarktydy, trzeba wziąć głęboki oddech, zanim się zanurzymy.
Kilka tygodni bez jedzenia? Kilkanaście dni bez picia? To nic, bez powietrza przeżyjemy najwyżej dwie, maksymalnie trzy minuty, choć i tak śmierć zajmie nam nieco więcej czasu niż pokazują filmy kryminalne, gdzie wystarczy na chwilę chwycić kogoś za szyję, by pozbawić go życia.
Ale można poćwiczyć. Nurkowie są w stanie, dzięki odpowiedniemu treningowi, wydłużyć czas przebywania na bezdechu. Absolutnym rekordzistą w tej dziedzinie jest Francuz Stéphane Mifsud, który w zeszłym roku wytrzymał z głową zanurzoną w wodzie przez 11 minut i 35 sekund. Tylko że on rywalizował w próbie tzw. statycznego bezdechu, uznawanej przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Rozwoju Bezdechu. A są jeszcze ci, którzy biją rekord Guinnessa. Tym ostatnim wolno wspomagać się 10-minutowym wdychaniem czystego tlenu, co znacznie zwiększa późniejsze możliwości. Aktualnym rekordzistą Guinnessa jest Duńczyk Stig Severinsen, który 1 kwietnia tego roku w oceanarium w Grenie wytrzymał wstrzymując oddech przez 20 minut i 10 sekund. Dodajmy jeszcze, że zanurzony był w basenie z… rekinami.
Jeśli naprawdę zaczną się kłopoty, to nikt pewnie nie będzie najlepiej spał. A przecież sen, podobnie jak tlen, woda czy jedzenie, jest nam do życia niezbędny. Ile można bez niego wytrzymać? Dokładnie 264 godziny, czyli jedenaście dni i nocy. Tyle w każdym razie przetrwał Randy Gardner, 17-letni licealista z Kalifornii podczas swej próby podjętej w 1964 r. Kilka osób później osiągnęło ponoć lepsze rezultaty, ale wynik Gardnera nie ulega żadnej wątpliwości i był nieustannie monitorowany przez naukowców.
Amerykanin nie używał żadnych substancji wspomagających, choć stale miał przy sobie kogoś, kto pomagał mu pozostawać na jawie. Po kilku dniach miał już problemy z psychiką – zaczęły się huśtawki nastrojów, kłopoty z koncentracją, wreszcie halucynacje i urojenia. Ale kiedy eksperyment się zakończył, Randy padł do łóżka na 15 godzin, a potem – jak gdyby nigdy nic – wstał. Następnie hasał przez kolejną dobę, by znów pójść spać, tym razem już na zwykłych 8 godzin.